Strona:PL Władysław Orkan-Komornicy 143.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Cobych tam siedziała!
— Moje dziecko! bo widzisz...
Zosia była już za progiem. Przywarła drzwi do sieni i poczęła iść po miałkim śniegu, zmierzając prosto ku ławie.
— Jak to dziwnie w oczach! — myślała — tak sie mieni, jakżeby na słonko patrzał... Bielutko dookoła...
Pierwszy raz w zimie wyszła tak daleko. Bawił ją ten śnieg, chruszczący pod stopami.
— Zgrzyt... zgrzyt... Boli go, że naciskam... niech boli! — uśmiechała się, stawiając silnie małe, opapuzione stopki.
Zapomniała na chwilę o chałupie, o wszystkiem...
— Żeby to pierze było, zamiast śniegu... rety! Byłoby sie po czem walać... Skąd oni tam w niebie taki śnieg mają?... Pewnie to święci bez całą zimę pierze skubią, potem leci i marznie... Nie! toby odtajało i ludzieby zbierali... Ino tam chowają insze gęsi... zimowe gęsi... abo kto wie...
Niezadługo doszła do ławy; drzewo omarzło i oślizgło po wierzchu. Trzęsła się cała, idąc po nim, ale szczęśliwie przeszła. Tu już droga ubita prowadziła do chałup.
Poczęła, idąc, myśleć nad tem, gdzie ma iść najpierw i jak zacząć, jak prosić... Z trwogą przestępowała próg pierwszej chałupy przy drodze.
— Wyżeną mie to pódę kanyindziej... — pomyślała.