Strona:PL Władysław Orkan-Komornicy 126.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Haźbieta, mimo chęci, nie ważyłaby się po takiej zapowiedzi ani spojrzeć w tę stronę... cóż dopiero iść!
I odtąd nie zajrzała do Margośki.
Za wodą jednako czas płynął — dzień po dniu... Śniadanie i obiad, wieczerza i spanie i dwa razy na dzień te same paciorki. Doba za dobą mija bezpowrotnie, a każda wlecze za sobą coraz większe znużenie i ospałość.
— Kiedyż sie ta zima skończy? Mój Boże!
— Dopiero sie zaczęła...
— Taka długa!
— Jak życie mizernego człeka.
— Nikt nie zajrzy, nie obróci sie do nas...
— Dyć tak, moi kochani — dodała Jagnieska. — Jak lato przydzie, to nas widzą i najdą katędy. W zimie siedź, abo zdychaj — nikt sie nie popatrzy...
— Ani do kogo wyjść! Ani z kim zagadać...
— Nieurada gosposiu! Nieurada... Gaździne mogą chodzić, odwiedzać sie wzajem... to ich święto! nie nasze.
— Dyć tak, nie inaczej.
— Komornicy powinni najmniej miejsca ludziom zajmować na świecie, bo tak już Bóg przykazał...
— Dyć nie stoi w piśmie...
— Cóż z tego, że nie stoi? Ale życie powiada, że tak! moiściewy... Do mysie dziury wleźć i to