Strona:PL Władysław Orkan-Komornicy 120.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— E na traczu! Kanyżby inędy?
Ugotowała śniadanie i bydłu polała jadło w cebrzykach.
Skoro wstali od miski, odezwał się Chyba, tłumiąc gniew:
— Idźno Haźbieś, idź po tego hycla... Niech przydzie! Powiedz, że mu wszystko daruję.
— Uwierzy mi?
— Idź, kie ci gadam!
— A polanie?
— Pomoże ci zanieść, jak przydzie. Ja nie na to synów chował, cobych za nich robił!
— Kanyż pódę?
— Wszędy idź i szukaj, dopokąd nie najdziesz. Ani mi sie pokazuj bez niego!
Haźbieta zaszemrała cicho, zaodziała chustkę i poszła.
Chyba tymczasem izbę uprzątnął i usiadł na ławce. Nie mógł jednak długo usiedzieć; gniew go szarpał za gardło. Godziny szły, słonko się podnosiło zwolna.
— Kiż to dyabli! — powtarzał, wyzierając przed sień.
Uspokoił się potem. Zdało mu się, że już lada chwila nadejdą.
— Nie porada, żeby dłużej siedzieli... już połednie!
Teraz ino to miał na myśli, jakby tu godnie Wojtka przyjąć...