Strona:PL Władysław Orkan-Komornicy 088.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Moje dziecko... — przyciągnęła ją ku sobie. — Moje dziecko!...
Płakała nad nią długi czas, a Zosia pocieszała ją, jak mogła.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Szła zima mroźna, zima bez nadziei dla biednych komorników. Co kto miał, to zwiózł z pola i schował głęboko. Komornicy nic nie mieli do schowania. Bóg dobry, Matka Boska, to ich nie opuszczą...
Opustoszały pola i straszą dziką posępnością... Zdaje się, że świat cały jest jednym ugorem. Rzadkie, zielone płaty oziminy zdają się być nikłem, przyczajonem życiem, co się dopiero na wiosnę rozbudzi...
Martwica schodzi już na ziemię i w szkielety zamienia soczyste łodygi roślin.
Do słońca bielą się suche ściernie i szarzeją wilgotne, świeże ziemniaczyska. Pustka i pustka dookoła...
Szalone wichry gonią się po ugorach, wieszają po konarach i jęczą...
Słońce ostygło, nie dogrzewa, ziemia lodowacieje, mróz...
Przylatują z wiatrem płatki śniegu, bieluśkie, jak puch... Pewnie tam w niebie rozsypują pierze i leci, leci na tę ziemię. Żeby to manna dziś leciała, mój Boże! — myślą biedni. — Pan Bóg łaskawszy był drzewiej na ludzi... Nie inaczej!