Strona:PL Władysław Orkan-Komornicy 079.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

O karczmie nie wspominał, dla siebie schował obrazę. Czuł, żeby stracił upór, który mu dawał siłę, gdyby się wygadał.
— Bedziecie widzieć psie krwie, — myślał sobie — jak ja wam zaśpiewam!
— I tak myślisz już iść do tego światu? — spytała żałośnie po chwili.
— Pódę mamo. Niech bedzie, co chce!
— No dyć dobrze... — zawahała się. — Pódziesz na wólę Boską, to my sie tu musimy bez ciebie obejść... Ale, dyć piniędzy ni ma nijakich... jakże bedzie... Przecie o niczem nie pódziesz tele światy. Trza na drogę...
— Juści trza! — zadumał się Józek. — Wiecie co, matusiu? Przedajcie kozy...
Uląkł się jednak propozycyi i patrzał na matkę nieśmiało, nie wiedział nawet, skąd mu ta myśl przyszła. Może temu, że nic nie było inszego.
Te dwie kozy stanowiły calutkie gospodarstwo. Żywiły ich przez lato.
— I tak na zimę musicie je przedać, bo nima potrawy... — zauważył.
— Kozy przedać — zamyśliła się matka. Stanęły jej na myśli długie, jałowe tygodnie bez mleka. — Juści darmo! Inszego nie ma... Przedać trzeba, nic nie pomoże. Choćby się żywiły cierniakami ku zimie, to, jak mrozy przydą i zaspy, czym je chować? Nie poradzisz człeku, ino tak