Strona:PL Władysław Orkan-Komornicy 059.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

śmierzcią? Żebyś to jeszcze sam był, ale matka!... Co ona se poradzi?
Ostatni argument uderzył silnie w niezdecydowany umysł Józka, zaskoczony tak nagłą, niespodziewaną propozycyą.
— Co tu począć?...
— Pódź z nami! Nie zwłócz, nie odkładaj, bo to zawdy najgorzej...
— Muszę sie matki poradzić.
— To sie poradź! Dy ci nikt nie broni...
Poczęli gadać o zarobkach, jakie ich czekają. Zdawało się, że tam już wszystko przygotowane na ich przyjście. Każdy weselił się złotemi nadziejami.
Nagadali się dowoli i słońce spadło za górę, a jeszcze stali kupą na niedźwiedzkim rynku. Wreszcie, ogadawszy sprawę ze wszystkich stron możliwych, poczęli się rozchodzić i tracić po jednemu.
— Pamiętajże, na wtorek! — zbaczyło paru Józkowi, gdy odchodził.
— Dyć bedę widział... — odrzekł głośno, zabierając się ku chałupie.
Mrok już zapadał na dolinach. Wirchy jeszcze płonęły czerwoną zorzą zachodu.
Drogą w Koninki szedł Józek dosyć raźno i medytował po cichu.
— Dobrze, bo dobrze... ale któż wie, co sie tam może trafić? Obce kraje, nieznane... Gwara inaksza jakaś... A tu człek nie wezwyczajony po