Strona:PL Władysław Orkan-Komornicy 046.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Mało co była niższą, ale dużo niższą... Odtąd mierzyli się prawie codzień. Kreski się podnosiły nieznacznie, jak wskazówki na zegarze.
— Tyś teli, a ja tela! — pokazywała z radością i śmiali się oboje, aże dudniło w nizkiej, okopconej izdebce.
Dziś Wojtek nie miał ochoty do śmiechu. Poskurczał się na ławie, wystawił bose nogi na nalepę i grzał je przy ogniu. Patyki trzaskały koło garnków, dym ciężki walił się na izbę i uchodził półotwartemi drzwiami do sieni.
— Wojtek, zmierzmy się! — skoczyła Zośka do słupa i kusiła oczami.
— Ni mam czasu... ziąb!
— Zmarzluch!
Niechętna wróciła do skrobania.
— Bedziesz mie ty prosił drugi raz... czekaj!
— Skrob wartko! — naganiała ją matka, a chwilami myślała: — Czy on też prędko wróci? Dzień cały bez obiadu...
Myślała o Józku, o swym synie, który poszedł, jak codzień, do fornali. Zjadł na rano ziemniaków parę i robi tak cały dzień o głodzie... Biedne chłopczysko! Nie zje, nie wyśpi sie do woli, ino idzie, wciąż idzie i zarabia, co zdole... Weźmie i tak piniądz kieli teli... Dyć żeby nie on — mocny Boże!
Wstała, pozbierała łupiny do zapaski i wyniosła do sieni. Będą miały kozy uciechę!