Strona:PL Władysław Orkan-Komornicy 044.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tanio, zadarmo — a tu przecie człek nie pies, coby musiał...
Mój Boże! Dyć już pańszczyzna dawno przeszła... Żyć trzeba, no i myśleć, skąd wziąść na to życie... a tu zkąd? Gruntu nie ma, ani odrobiny, to trza szukać zarobku... i róbże tu za darmo? Dziwny ten Chyba! Józek nieborak dzień po dniu przy fornalach... Bóg łaskaw, że choć tyle zarobi, bo czemby one żyły?... U Banacha dostały zagon pod ziemniaki, to ukopały dwa korce i miarkę. Grochu też zebrały coś garniec, szczyptę ziarna — i tyle dobytku na całą zimę, aż do wiesny... Na to ich troje w chałupie: matka, Józek i Zosia. Jak się tu ognać tej biedzie i nie dać przystępu? — Napróżno matka łamie sobie głowę... — Nie poradzisz! Ale dyć wóla Boska na wszystko!... — powtarza sobie często i dodaje odwagi.
Przeszłej zimy też ich przywarła ta bieda, ale nie doznaku. Robotę mieli, chwała Bogu: matka przędła len, wełnę. Józek chodził na młockę i zarobili na jadło... A jak roboty nie dostaną? — Margośka bała się o tem myśleć. Cóżby oni biedni poczęli? Sprzedać nie ma co. Pierzynę zjadł przednowek, a łachy ladajakie — nikt nie kupi... Sprzętów nie ma nijakich... Dwie ławy, stołki dwa większe i jeden mniejszy, na którym teraz siedzi, oskrobując ziemniaki zepsute i rzucając na miskę.
Zosia jej pomaga na klęczku, dziewczę jasnowłose, wychudłe, mało co młodsze od Wojtka Chy-