Strona:PL Władysław Łoziński - Oko proroka.djvu/259

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A ja spał, tyłkom nie jadł jeszcze — mówi Matysek, kiedy go mój ojciec ściska i w głowę jak syna całuje.
— Chodź że jeść i miód pić — rzecze ojciec — a przy miodzie rozpowiadaj, jak to wszystko było.
Zaprowadził nas ojciec do gospodniej izby i kazał chleba i mięsa dać i miodu postawić, a kiedyśmy zjedli, Matysek pociągnął dobrze miodu, pogłaskał się po piersiach i po brzuchu, klasnął językiem, oblizał się szeroko i mówić tak począł:
— Onego czasu... Owo nie; źle zacząłem... Roku sucho-mokrego, na końcu miesiąca, gdy ząb zęba nie doszedł z wielkiego gorąca, wtenczas następywały gwałtowne powodzie; a żaden nie utonął, co się wisieć godzi...
— A i ty nie utoniesz, bo się tobie wisieć godzi — przerwał mu ojciec — i pewnie jeszcze wisieć będziesz, kiedy się tego rybałckiego swawolnictwa nie oduczysz! Opowiadaj po ludzku!
— Niechajże będzie i po ludziku — mówi Matysek — choć lepiej by przystało po wilczemu, bo zacząć muszę od wilka, bestii niedobrej, bo od samego podstarościego. Owóż kiedy Markowa wywędrowała z Podborza a Hanusz w świat także poszedł, został ja sam sierota, bez chleba, bez butów i bez dobrego słówka, bo nikt go nie miał dla mnie, a z plebanii na pół mnie wygnano, a na pół sam uciekłem, bo nastała nowa gospodyni, taki Herod baba, że i głodny diabeł uciekać by przed nią musiał. Nie miałem, tylko ciało, duszę i skrzypki, wziąłem to wszystko troje w kupę i tak się też jakiś czas trzymało to w kupie, bom cha-