Strona:PL Władysław Łoziński - Oko proroka.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

do góry i hukną razem, aż zagrzmiało po morzu: U—ra! U—ra!
I jeno tylem ich widział i słyszał; czajka pomknęła chyżo po morzu, jak jaskółka w powietrzu, i nikła mi w oczach, aż niebawem czerniało się tylko coś drobnego, jakby kaczka na stawie.
Dobiliśmy w końcu pod Bałczyk i tu na ląd nas wysadzono, a właściciel statku nic od nas za przewóz wziąć nie chciał, powiadając, że kiedyby do czynienia liczby przyjść miało, tedy nie ojciec jemu, ale raczej on ojcu dopłacić by musiał. W Bałczyku ojciec już tak jako i ja z bułgarska był przyodziany, bo sobie już na onym statku od jednego flisa ubogiego ubranie kupił, a tak cale nie bawiąc i nie odpoczywając w mieście, bośmy się na statku aż do ckliwości nastali i nasiedzieli, raźno powędrowaliśmy krainą, która się zwie Dobrucza, a w której i Wołosiza, i Bułgarowie, i Turcy mieszkają, tak zaś nam droga wypadała, żeśmy właśnie stronami szli, kędy tylko sami Turcy byli, czym ja się niemało trwożył, bom się złej przygody i napaści bał. A to może właśnie dobrze tak było, bo Turcy wszędzie, jako iż tylko swój własny język dobrze znają, nas mówiących po rusku i po polsku za Bułgarzynów albo za Serbów, tedy więc za rajasów czyli poddanych cesarza tureckiego mieli, zaś mój ojciec tyle się na galerze po turecku nauczył, że chleba kupić i nocleg znaleźć i o drogę wypytać się umiał, a i sprzedać by się, jak to mówią, nie dał.
Bardzo my biedowali w tej drodze i nie zawsze wiedzieli, kędy najkróciej iść, tedy niemało mil sobie