Strona:PL Władysław Łoziński - Oko proroka.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

spojrzał i coś gniewnie mruknął, ale nie kazał nam zważać na to pan Harbarasz, bo, powiada, w każdym Turku diabeł siedzi, to rzecz pewna jest, ale ten diabeł z częsta drzemie i dopóki go nie zbudzisz, to ci nic nie zrobi, a naród turecki z natury gnuśny jest i dla tej tylko swojej gnuśności często nieszkodliwy, bo kiedy by cię Turek zabić mógł, z łoża nie wstając, pewno by cię zabił, ale po staremu wstać mu się nie chce.
Chadzałem sobie tedy za pozwoleniem pana karawan-baszy po mieście jakby po Lwowie, dziwując się wszystkiemu, aż raz zaszedłem pod sam zamek. Stały tu na wale szerokim ogromne armaty, snać świeżo skądeś przywiezione, bo od niektórych dopiero bawoły odprzęgano, a nieco zdala pokładli się na ziemię puszkarze czyli topczowie, bo tak ich po turecku mianują, to drzemiąc, to w niebo patrząc, a takie odpoczywanie to się u nich kef zowie.
Kiedy się tak przypatruję, obaczę naraz, że koło jednej armaty stoi człowiek jakiś bardzo nędzny, grubym łańcuchem do niej za jedną nogę przykuty. Chłop setny, nie wysoki, a za to barczysty, ale bardaf, znędzniały, z dużą, czarną, ale już siwiejącą brodą, z twarzą wychudzoną i z zapadłymi oczyma, z których głód i smutek żałośnie wyglądały. Prawie że nagi był, bo miał na sobie ubranie z zgrzebnego płótna, cale w szmatach i dziurach, że wszędy ciało wyglądało.
Z litością w sercu spoglądnę na niego, a on obejrzawszy się dokoła a osobliwie w stronę, gdzie owi topczowie w trawie się rozłożyli, zaczyna się żegnać