Strona:PL Władysław Łoziński - Oko proroka.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A mnie się nie pali — mówi pan Fok spokojnym głosem — bo ja tego chłopca jakbym w kieszeni miał.
— To go nam dawajcie, na Ratusz go dawajcie! — woła żyd, a głos mu się trzęsie ze złości.
— Dawajcie, dawajcie — powtarza pan Fok tym samym spokojnym głosem — Panie Mordach, i wy kupiec, i ja kupiec; wy wiecie tak samo dobrze, jako i ja, że dawać a nie brać, to rzecz głupia jest.
Jakiś czas cicho było w izbie; przynajmniej jam nic mógł, choć miałem ucho do drzwiczek
— Panie Fok, czemu wy nie zaczęli od tego — ozwał się nareście głos żyda.
— Bo to wasza rzecz była zaczynać, a zaczęliście beze mnie — odpowiedział Fok.
— Co mam dać? — pyta żyd.
— Co wam ten chłopiec wart? — pyta Fok.
— A co was ten chłopiec kosztuje? — pyta żyd. I. — To, co wam wart — mówi Fok.
— Jak przy nim tego nie ma, co mi Kozak wziął, to on mi nic nie wart — powiada żyd.
— A jak przy nim to jest?
— Sto dukatów — rzecze żyd.
— To bardzo mało.
— Dwieście dukatów.
— To jeszcze mało.
— Trzysta!
— Jeszcze mało.