Strona:PL Władysław Łoziński - Oko proroka.djvu/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

od ulicy, co z tyłu niedaleko muru miejskiego była, bo kamienica pana Spytka dwa wchody miała. Zastaję tylną bramę zamkniętą, bo ją w niedzielę zawsze na cały dzień zamykano, o czym ja w pospiechu moim zapomniałem. Chcę wracać do Rynku, kiedy czuję, że mnie ktoś z tyłu silnie za ramię ułapił. Oglądnę się żywo i jakbym upiora zobaczył, stanę nieruchomy i jakby skamieniały z nagłego strachu!
Nade mną stał pan Jost Fok i wlepił we mnie swoje oczy, zielonkawe i świecące jak u kota, a na ustach miał uśmiech, z którym jeszcze mi się straszniejszy wydał. Nie rzekł ani słowa, jeno ściskając moje ramię jeszcze mocniej, powiódł mnie z sobą. Szedłem chwilę bez woli, jakoby bezduszne bydlę, ale gdym tak kilkanaście kroków uszedł, szarpnąłem się z całej mocy, chcąc się wyrwać, ale Fok jeszcze silniej ścisnął mnie swoją dłonią i pociągnął dalej za sobą.
— Panie Fok — mówię — puśćcie mnie, co mnie szarpiecie!
— To ty mnie znasz? — odpowiada i wiedzie mnie dalej.
— A wy mnie znacie? Com wam zawinił i czego chcecie ode mnie?
— Ty jesteś Hanusz Bystry z Podborza — rzecze Fok głosem spokojnym a przecie takim surowym, że się aż zimno robiło — ty jesteś Hanusz Bystry i jeżeli nie pójdziesz ze mną cicho, spokojnie, pokornie, jakby przyjaciel z przyjacielem, to pamiętaj, że tylko palcem ruszę, a jakby się ziemia otworzyła