Strona:PL Władysław Łoziński - Oko proroka.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się sam sobie i taki odmienny od wczorajszego, żem owo pomyślał: już nie ma biednego Hanusika, jest teraz pan Hanusz!
Zaraz też wybrałem się na miasto, a najpierw chciałem iść do katedry na ranną mszę. I owo tak mi się zaraz stało, jak onemu ptaszkowi, albowiem ledwie w bramie byłem, kiedy widzę i oczom nie wierzę: o kilkanaście kroków ode mnie idzie hajduk Kajdasz a koło niego ów żyd turecki Kara-Mordach, a obudwu prowadzi Lorenc złotniczek, ten sam, którego poznałem w owej przygodzie z Tatarami!
Skoczyłem w tył i schowałem się w bramę, aby mnie hajduk Kajdasz nie poznał, a już nie wiem, czego w onej chwili więcej zażyłem: strachu czy radości? Byłem dotąd pewien, żem Kajdasza zabił, i ciągle mi był w oczach jako trup leżący we krwi na polanie, a tu go widzę, jak idzie żyw i zdrów, i jeszcze bardziej oparzysty na twarzy i z większym jeszcze brzuchem, aniżelim go zostawił!
Spadł mi wielki ciężar z duszy i sumienia, żem nie zabójca, za jakiegom się miał, i prawie bym był rad ucałował hajduka z samej wdzięczności za to, że jeszcze żyć raczy, chociaż to pewno na moją biedę wyjdzie. O czarnym żydzie już w Podborzu wiedziałem, że go Semen na śmierć nie zabił, jeno ciężko ranił, ale mówiono także, jako mu już żaden balwierz nie pomoże i że umierać będzie musiał — tedy i temu bardzo rad byłem, że Semen tak samo jak i ja nie jest mężobójcą, bo choć Kozak pewnie o to nie dbał, tom ja-przecież dbać musiał, skoro już przyjaźń i wspólność tajemną z nim miałem.