Strona:PL Władysław Łoziński - Oko proroka.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tego kupca moja matka dobrze znała i, jak to swego czasu napomniałem, uprosiła go była, że listy pisał do lwowskich Ormian, jeżeli czego o moim ojcu nie słyszeli. Tak też powiadam Marianeczce, a ona na to:
— To wujko mój jest; rodzony brat mojej nieboszczki matki.
— Żebyś ty wiedziała, Marianeczko — odezwie się teraz pan Niewczas, i od razu jakby go znowu odmienił — że to ten sam chłopiec, o którym ci mówiłem, że pana Heliasza od Tatarów obronił! A jak on z łuku strzela!... chrrry... Kiedyśmy na tych Tatarów natarli, a było ich w kilkadziesiąt koni... chrrry... kiedy ich gonić zaczniemy... chrrry...
— Kiedy ze strachu nie wleziemy w krzaki... chrrry... chrrrry... — odzywa się naraz ktoś we drzwiach, podrwiwając panu Grygierowi i naśladując jego głos i chrapanie.
Był to ów mularczyk włoski, który onego dnia także był z nami w lesie; Banti się nazywał, jak mi później powiadano we Lwowie. Wszedł do izby tak jakoś niepostrzeżenie, żeśmy go ani słyszeli, a miał w ręku delijkę, z którą go snać mistrz jego posłał do pana Niewczasa. Stanął sobie naprzeciw pana Grygiera i z wielką zuchwałością, po grubemu i nieprzystojnie, że aż sprośna rzecz była patrzeć na to, wykrzywiał się krawcowi. Marianeczka pobladła a potem zaraz pokraśniała cała, jakby wszystka krew z wątłego ciała dzieweczki w twarz samą jedną się przelała, poskoczyła do mularczyka i odpychając go zawołała: