Strona:PL Władysław Łoziński - Oko proroka.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i żeś jeszcze nawet zapłaty nie wziął. Czy to nie masz mnie na to, Marianeczki, abym słuchała twojej powieści? Czy Marianeczka nie ciekawa, nie cierpliwa, i czy może nie wierzy, kiedy jej opowiadasz?
Pan Grygier nachylił się ku Marianeczce i jeno powieki mu mrugały i wąsy się trzęsły, a potem padło mu z oczów kilka łez, dużych jak groch, prosto na włosy Marianeczki.
— Urbanek dobry chłopiec i ja go bardzo lubię — mówi do Marianeczki — on tylko ze swawoli tak mówi, ot po staremu, jako to mendyczkowie zwykli.
Ja tymczasem stałem, nie wiedząc, czy mam jeszcze zostać, czy też pójść, kiedy Marianeczka obraca się ku mnie i pyta:
— A ty po coś tu przyszedł?
— Przysłał mnie tu pan Jarosz Spytek, u którego służę, aby mi pan Grygier takie ubranie zrobił, jako inszym jego czeladnikom.
— A ty spod Sambora? — pyta Marianeczka.
— Spod Sambora — mówię — a jak panna Marianeczka poznała?
— A bo taką masz obłoczystą sukmankę z czerwonymi obłożkami, jak pod Samborem na wsiach noszą.
Jam się trochę zawstydził, bo to była sukmana bardzo stara i podarta i miałem już ubranie inne letnie, z lazurowego wrocławskiego płótna, a sukmanę tylko do roboty przy kufach i towarach brałem.
— Kiedyś spod Sambora — mówi dalej Marianeczka — toś pewnie słyszał o kupcu panu Zybulcie?