Strona:PL Władysław Łoziński - Oko proroka.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Z pułapu, z zakratowanego okienka, przez które biło trochę światła od księżyca, z podłogi, z każdego kąta, coś na mnie strasznie patrzyło: to hajduk Kajdasz z okrwawioną głową, to podstarości z czekanem, to Kozak Semen, jak ściska gardło Czarnego Mordacha, a żydowskie oczy jak dwie ogniste gałki wyskakują w powietrze aż pod pułap, a do tych dwóch ognistych gałek nadlatuje owa żelazna puszka przeze mnie wykopana i lata po całej izbie, a one ogniste gałki gonią ją i dogonić nie mogą, a na to wszystko patrzą z okrutną ciekawością owe trzy kamienne głowy znad bramy i wywracają oczyska, jakby się nadziwować nie mogły temu, co się dzieje — aż nareście podchodzi do mnie jakiś dziad straszny i uderza mnie czarną, szeroką jak łopata dłonią po lewym ramieniu i mówi srogim a ochrypłym głosem:

Oko Proroka
Synopa Archioka!

Zrywam się tedy z posłania i krzyczę z wielkim strachem:
Musztułuk!
A tu już dzień jasny patrzy przez okienko alkierza, a miasto owego srogiego dziada stoi przede mną hamał Woroba, potrząsa mnie za ramię i mówi:

— Wstawaj! Pan Heliasz cię woła.