Strona:PL Władysław Łoziński - Oko proroka.djvu/085

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Idą tedy za mną i kładą się za moim przykładem w krzaki na samym brzegu lasu. Ledwieśmy chwilkę byli, aż tu słyszymy żałośne wołanie, jakby o pomoc, i patrzymy, bieży jakiś starszy człek bez czapki, po miejsku uczciwie ubrany, zacniejszego stanu, zażywny bardzo; widać ostatniego tchu dobywa z siebie nieboraczek, do lasu dąży pod górę, a nogi mu się plączą i co raz to się potyka, a za nim ledwie na dwoje Zdrowaś Maria dwaj Tatarzy gonią.
Widzę, że przepadł biedaczek, bo owo i piechotą dogoniono by go łatwo, tak słabo uciekał, a cóż dopiero na koniu. Był już bardzo blisko lasu; żeby tak był młodszy i brzucha nie miał, może by był dopadł jeszcze do nas i znalazł ratunek w gęstwinie — a tak to już mu Tatar tuż tuż będzie na karku.
— O Jezu, o Jezu! O Panno święta! — zawoła nagle koło mnie Urbanek — a to pan Heliasz, pan Heliasz!
I pocznie ręce łamać i płakać żałośnie jak dziecko, a nie ustaje wołać:
— O Jezu słodki! Pan Heliasz! Ratujcie, ratujcie, o Panno święta! Tatarzy gonią pana Heliasza!
Ja na to chwytam łuk mój z ramienia, porywam strzałę, a mierzę okiem, czy mi Tatary pod samo strzelanie się zbliżą, i mówię:
— Teraz cicho bądźcie i ani się rusz który! A jak ja zawołam, tedy i wy wołajcie z całej mocy, co gardła starczy: Hu! hu! Hurra! hu! A taki róbcie gwałt i hukanie, jakby nas tu siła razem było!
Mam już łuk napięty i patrzę. Ów pan Heliasz, jak go Urbanek nazwał, ledwie jeszcze kilkanaście