Strona:PL Władysław Łoziński - Oko proroka.djvu/084

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dzikie ludziska niby bestie z czarnymi twarzami, brodate, w czapkach baranich i takichże kożuchach, ale wywróconych kudłami na wierzch, tak że każdy z nich wyglądał jako niedźwiedź. Ten i ów miał spisę, a u każdego był długi łuk na plecach. Jechali ostrym kłusem, mocno pochyleni na koniach, prawie że w kabłąk, bo na zbyt krótkich strzemionach, tak że im kolana sterczały, jak kiedy kto na bardzo niskim stołku siedzi:
— Tatary! — rzekę z cicha sam do siebie i nie mogę oderwać oczu od nich, tak mi się napatrzeć chciało tego, o czym się nasłuchałem takich straszliwych opowieści. Wracam dopiero po chwili na polankę i rzekę:
— Mości panowie, na polu Tatary! Widziałem ich jaki dziesiątek!
Ledwiem to powiedział, a pan Grygier od razu buch! do lasu jak zając i jakby utonął w chaszczach bez śladu, Urbanek zaś patrzy na mnie, czy nie żartuję tylko, ale wnet widzi, że mi cale nie żarty w głowie. Wszyscy pobledli i pomilkli bardzo potrwożeni, a ja mówię:
— Pójdę ja znowu na czaty, czy jeszcze ich widać i czy ich więcej nie nadciąga. A wy tu zostańcie, aż wam powiem, co zobaczę.
— A to i ja pójdę — mówi pierwszy Urbanek, któremu już przeminęła była pierwsza trwoga.
— I my także — mówią mularczykowie i złotniczek nabierając odwagi, a już wszyscy inaczej patrzą na mnie aniżeli przedtem, bo mnie bose chłopskie dziecko za „bajbardzo“ sobie mieli.