Strona:PL Verne - Czarne Indye.pdf/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 47 —

sząc lampę by im oświecała drogę, zapuścił się w długą i wysoką galeryę, podobną do sklepienia katedry. Nogami obaj potrącali czę­sto pokłady drzewa, podtrzymujące szyny w chwili eksploatacyi. Zaledwie uszli pięćdzie­siąt kroków, ogromny kamień padł u samych stóp Jamesa Starr.
— Ostrożnie panie Starr — zawołał Hen­ryk, chwytając go za rękę.
— To kamień Henryku. Ach, te stare skle­pienia nadwątlały widać, i...
— Panie Starr — rzekł Henryk — zdaje mi się, że ten kamień został rzucony... i to rzucony ręką ludzką.
— Rzucony! — zawołał James. — Co chcesz przez to powiedzieć, mój chłopcze?
— Nic, nic, panie Starr — odrzekł Henryk, którego spojrzenie spoważniało nagle, jakby usiłowało przebić grube ściany. Idźmy dalej, oprzyj się pan na mojem ramieniu, i nie oba­wiaj niczego.
— Bądź spokojnym Henryku!
Obaj przyspieszyli kroku, ale Henryk czę­sto odwracał się poza siebie, kierując blask lampki w głębie galeryi.
— Czy prędko dojdziemy? — zapytał in­żynier.
— Za jakie dziesięć minut.
— Dobrze!