Strona:PL Verne - Czarne Indye.pdf/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 139 —

pory; ale w chwili, gdy myśl ta przechodziła przez głowę pana W. Elphiston, światło jakby na rozkazy znikło, a ajenci pędząc dalej, znaleźli się nagle przed wązkim otworem, jaki skały łupkowe pozostawiły między sobą przy samym końcu jednego z chodników. Nie namyślając się ani chwili, podnieśli tylko światło swych lampek i wsunęli się przez szparę, a za nimi pan W. Elphiston i Jakób Ryan.
Nie uszli jeszcze stu kroków w nowej galeryi niższej i wyższej, gdy się zatrzymali na nowo.
Tam, oparte o ścianę głowami, leżały w poprzek cztery ciała — trupy może!
— James Starr! — zawołał pan W. Elphiston.
— Henryk! Henryk! — krzyknął Jakób Ryan, rzucając się na ciało przyjaciela swego.
W istocie byli to: inżynier, Magdalena, Szymon i Henryk Ford, rozciągnięci bez życia.
W tejże chwili jedno z ciał się poruszyło, a głos wyczerpany starej Magdaleny wymówił te słowa:
— Ich! ich ratujcie najpierw!
Pan W. Elphiston, Jakób Ryan, i ajenci zajęli się ratowaniem inżyniera i jego towarzyszy, podając im do ust kilka kropel wzmacniającego napoju.
Udało się ich ocucić odrazu. Ci nieszczę-