Strona:PL Turgeniew - Ojcowie i dzieci.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jętność Bazarowa. Ten syn wojskowego chirurga nietylko, że się przed nim nie mieszał, ale nawet odpowiadał mu krótko i szorstko, a w dźwięku swego głosu miał coś grubiańskiego, prawie impertynenckiego.
— Uczeni niemieccy, to dzielni ludzie, zauważył Bazarow.
— Tak, tak. Ale o rosyjskich uczonych nie wydasz pan, prawdopodobnie, tak pochlebnej opinji?
— Rozumie się, że nie.
— Godna to pochwały abnegacja — wyrzekł Paweł Piotrowicz, prostując się i podnosząc głowę. — Ale Arkadjusz Mikołajewicz mówił nam przed chwilą, że pan nie uznajesz żadnych powag, nie wierzysz w nic.
— Dlaczego mam je uznawać? W co wierzyć? Powiedzą mi prawdę, to zgodzę się na nią i basta.
— A czy Niemcy wszyscy prawdę tylko powiadają? — odezwał się Paweł, przyczem jego twarz przybrała wyraz tak obojętny i w czemś zatopiony, jak gdyby całą myślą utkwił w jakiejś nadobłocznej wyżynie.
— Nie wszyscy, — odparł z krótkiem ziewnięciem Bazarow, który widocznie nie miał chęci przeciągania tej nudnej dla niego i jałowej dysputy.
Paweł Piotrowicz spojrzał na Arkadjusza, jak gdyby mu chciał powiedzieć: „nadto grzeczny twój druh doprawdy nie jest“.
— Co się mnie tyczy, — odezwał się znowu nie bez przymusu — wyznam z pokorą, że wcale Niemców nie lubię. O rosyjskich Niemcach nie wspominam nawet: wiadomo, co to za ptaszki. Ale i niemieccy Niemcy nie przypadają mi do smaku. Jeszcze dawniejsi, jako tako; mieli tam u siebie takiego Szyllera albo Goethego... Brat mój ma dla tych pisarzy szcze-