Strona:PL Turgeniew - Ojcowie i dzieci.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dym gaiku brzozowym, widać było domek dworski, pod dachem słomianym. Przy pierwszej chałupie stali dwaj chłopi w czapkach i kłócili się.
— Taka duża z ciebie świnia, — mówił jeden do drugiego, — a gorszy jesteś od małego wieprzka.
— A twoja żona jędza, — twierdził drugi.
— Z tej swobody zachowania się — zrobił Bazarow uwagę Arkadjuszowi — i z tej obrotności języka możesz poznać, że chłopy u mojego ojca nie są zbyt uciśnione. Ale oto i on sam wychodzi na ganek mieszkania. Widać usłyszał dzwonek... On, on, poznaję jego figurę. Ha, ha! jak jednak posiwiał biedaczysko!

XX.

Bazarow wychylił się z tarantasu, a Arkadjusz wysunął głowę z poza pleców swojego kolegi i ujrzał na ganeczku przed dworem wysokiego, chuderlawego mężczyznę, z włosami najeżonemi i z nosem delikatnym, orlim, odzianego w stary mundur wojskowy, rozpięty. Stał sobie, rozkraczywszy nogi, kurzył fajkę i mrużył oczy przed słońcem.
Konie się zatrzymały.
— Przyjechałeś nareszcie, — rzekł ojciec Bazarowa, nie przestając palić, choć mu cybuch drżał w palcach. — No, wyłaź-że, wyłaź, uściskajmy się.
I zaczął całować syna... „Genio! Genio!“ rozległ się donośny głos żeński. Drzwi się roztworzyły i stanęła na progu staruszka okrąglutka, niska, w białym czepcu i w krótkim, pstrym kaftanie. Rzuciła się z okrzykiem naprzód i byłaby z pewnością słaniając się upadła, gdyby jej syn nie był podtrzymał. Jej pulchne ręce objęły zaraz jego szyję, głowa do piersi