Strona:PL Turgeniew - Ojcowie i dzieci.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zbliżył się do tarantasa i z dawnym, serdecznym uśmiechem odezwał się do Bazarowa:
— Eugenjuszu, weź mię z sobą, pojadę do ciebie.
— Siadaj, — wyrzekł Bazarow przez zęby.
Sitnikow, który przechadzał się, gwiżdżąc wesoło, dokoła swojego pojazdu, roztworzył tylko usta, gdy to usłyszał, a Arkadjusz z zimną krwią wyjął swoje rzeczy z jego kolaski, usiadł przy Bazarowie i pokłoniwszy się grzecznie swojemu dotychczasowemu towarzyszowi podróży, zawołał: „ruszaj“! Tarantas potoczył się i wkrótce znikł w oddaleniu... Sitnikow, skonfundowany do ostateczności, popatrzył na swego woźnicę, ale ten wykręcał sobie biczyskiem ponad szkapami. Wtedy co prędzej wskoczył do kolaski, a krzyknąwszy na dwóch przechodzących chłopów: „nakryjcie głowy, bydlęta!“ popędził do miasta, gdzie stanął bardzo późno i gdzie nazajutrz u Kukszyny napadał z całych sił na „dwóch pyszałków i gburów“.
Usiadłszy w tarantasie obok Bazarowa, Arkadjusz uścisnął go silnie za rękę i długo nic nie mówił. Zdawało się, że Bazarow zrozumiał i ocenił tak uścisk, jak i milczenie. Nocy ubiegłej wcale nie spał; nie palił i nie jadł prawie nic już od kilku dni. Ponuro też i kanciasto rysował się wychudły jego profil z pod czapki nasuniętej na oczy.
— I cóż, bracie, — odezwał się nakoniec, — daj cygaro... Ale popatrz też na mój język, czy nie żółty?
— Żółty, — odparł Arkadjusz.
— Ha, tak... i cygaro nie smakuje... maszyna nie w porządku.
— Istotnie, zmieniłeś się w ostatnich czasach, — zrobił uwagę Arkadjusz.
— To nic, będzie lepiej. Boję się tylko jednego —