Strona:PL Tołstoj - Zmartwychwstanie.djvu/290

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dziewczyna obnosiła półmisek, a rządca, chełpiąc się sztuką kulinarną swej żony, uśmiechał się coraz to bardziej zadowolony.
Po obiedzie ledwie udało się Niechludowowi namówić rządcę do pogawędki, bo czuł potrzebę podzielenia się z kimś myślą, która go zajmowała tak żywo. Opowiedział więc rządcy o swoim zamiarze rozdania ziemi włościanom i zapytał się, jakie ma zdanie o tej sprawie.
Rządca uśmiechał się, przybierając taki wyraz twarzy, jak gdyby i on już dawno o tem projekcie myślał, i jakby mu było bardzo przyjemnie słuchać tego wszystkiego.
W rzeczywistości jednak nie rozumiał nic a nic, nie dlatego, żeby Niechludow wyrażał się niejasno, ale dlatego, że według tego projektu Niechludow wyrzekał się swego dobra na korzyść drugich, a ogólnie przyjęta zasada, że każdy człowiek stara się tylko o swoje dobro, z krzywdą bliźniego, była tak głęboko zakorzeniona w umyśle rządcy, że dopiero zdawał się rozumieć cośkolwiek z tej sprawy, gdy Niechludow zaczął mówić o tem, iż cały dochód z ziemi powinien dołączyć się do ogólnego kapitału włościańskiego.
— Aha, rozumiem, To pan będzie pobierał procent od tego kapitału? — przerwał rządca z rozjaśnioną twarzą.
— Ależ, nie. Zechciej pan zrozumieć, ja zupełnie oddaje im ziemię.
— Tak, ale dochodu pan wcale mieć nie będzie? — spytał rządca tym razem już bez uśmiechu.
— Tak, wyrzekam się wszystkiego.
Rządca westchnął ciężko, a potem znów zaczął się uśmiechać. Teraz dopiero zrozumiał. Zrozumiał, że Niechludow jest to człowiek nie