Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

znym napierśnikiem, zbliżał się śmiało do barbarzyńcy, odzianego w płótno i skórę.
Po godzinie zmieniło się położenie. Armeńczycy wyparli Markomanów z zajętego stanowiska, Iliryjczycy pędzili Kwadów przed sobą.
Widział Serwiusz, że się szala zwycięztwa przechyla na stronę Rzymian. Więc odwrócił się do jazdy, którą trzymał w odwodzie i zawołał:
— Niewiasty i dzieci lasów markomańskich wyciągają do was w tej chwili ręce błagalne. Brońcie ich wolności.
Dobył miecza, pochylił się na koniu, wskazał ręką przed siebie i poszedł przodem.
Kiedy tak leciał na czele całej jazdy germańskiej, z orlemi skrzydłami na szyszaku, owiany białym płaszczem, do boga wojny podobny, stała się po raz trzeci rzecz niespodziewana.
Od strony gór pędziła nowa, olbrzymia chmura, mieszała się z pierwszą, porwała ją z sobą, a zrównawszy się z Germanami zawarczała groźnie. Długi, ognisty wąż przemknął zygzakiem po jej czarnem łonie. Po kilku chwilach stanęło całe niebo w płomieniach i nad głowami Germanów rozległ się taki łoskot, jakby się słońce na nich waliło. Błyskawica następowała po błyskawicy, piorun uderzał po piorunie z sykiem jadowitej żmii wpadł wicher na jazdę Serwiusza.
Konie, przerażone nagłą burzą, stargały szyk bojowy. Jedne rzuciły się w tył, drugie w bok, inne stanęły dęba.
— Bądźcie mężami! To tylko burza! — wołał Serwiusz.