Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i prefekci, widząc bezradność cesarza, otoczyli Publiusza.
— Rozkazuj! — szepnął najstarszy z nich.
— Wyprowadź nas z tej matni!
— Ufamy twojemu doświadczeniu!
Publiusz spojrzał na Marka Aureliusza: cesarz modlił się ciągle. Więc uśmiechnął się pogardliwie i rozporządził głosem stłumionym:
— Jazda posiłkowa wstrzyma Markomanów Serwiusza; legion melityński wesprze Iliryjczyków; każdy z nas wróci na swoje stanowisko; Armeńczyków sam poprowadzę; straż przyboczna odejdzie z imperatorem ku miastu Arabo w razie, gdyby nas barbarzyńcy do gór przyparli.
Rzekłszy to, dosiadł konia i oddalił się w pełnym galopie. To samo uczyniła reszta naczelników legionów. Przy cesarzu został tylko oddział pretoryanów, wróżbici i astrologowie.
W samą porę stanęli starsi trybunowie na połu bitwy, bo już odrywały się od całości luźne gromady, uciekając w stronę gór. Widok wodzów powstrzymał chyże kroki spłoszonego żołnierza.
Publiusz, dopadłszy legionu melityńskiego, który wlókł się wolno w gorącym piasku, rzucił natychmiast jazdę posiłkową na lud Serwiusza i ustawił piechotę w szyku bojowym.
Już odezwały się tuby, które wzywały lewe skrzydło do rozpoczęcia pochodu, i rozbrzmiał marsz wojenny. Ale mimo wyraźnych sygnałów, nie podniosła się ani jedna noga. Wojownicy nie ruszyli się z miejsca, czarni od potu i kurzu.