Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Kiedy się kurz przerzedził, pobladło otoczenie cesarza.
— Złamali szyk! — zawołał Marek Aureliusz.
Szeregi rzymskie chwiały się, jak łańcuch rozbujany. Daremnie nawoływały tuby: zwieraj się! Germanowie, otworzywszy sobie drogę włóczniami, wdzierali się zewsząd do środka.
Zamilkły okrzyki, komendy, sygnały. Mąż brał się za bary z mężem, zwycięży zaś ten, kto będzie miał więcej ramion.
Nie po stronie rzymskiej była przewaga. Już nadchodziły nowe szeregi Markomanów i Kwadów, a za niemi czerniły się jeszcze zwarte zastępy.
Olbrzymi tuman kurzu zakrył krwawe pole.
Z głębi tej gęstej chmury wysnuwała się wrzawa bitwy i rozlała się szeroko wokoło. Szczęk tysięcy mieczów, zgrzyt druzgotanych tarczy, krótkie klątwy rannych, jęk konających, stopiły się w jeden ogromny głos, podobny zdaleka do skargi wichury jesiennej. Zdawało się, że ziemia wzdycha i płacze.
A z nieba przypatrywało się walczącym słońce tak gorące, iż powietrze drżało, spalone jego żarami. Strugi ognia spływały z góry na wojsko imperatora. Kropli wody nie miał żołnierz od wczoraj w ustach. Dusił go kurz, torturowało pragnienie, uciskała zbroja.
Germanin, przyodziany w lekki płaszcz, pokrzepiony chłodną falą Dunaju, szedł do boju, jak na gonitwę rycerską I świeże ciągle szeregi nadciągały z lewej i prawej strony, a gdy znikły w chmurze kurzu, potężniał znów ów przejmujący jęk, który słabł od czasu do czasu.