Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Czy wiesz, czego się nauczyłam tam, wśród tych szczęśliwych, uśpionych na zawsze?
Mucya wskazała ręką pobojowisko.
— Zrozumiałam nareszcie znaczenie słów mojego Boga — mówiła, podniósłszy twarz do nieba. — Teraz wiem, dlaczego pogardził blaskami tej ziemi, zachowawszy dla siebie królestwo inne. Tak, panowanie nasze nie jest doczesne, nie w purpurę się stroi, nie straszy słabych legionami. Nam nie potrzeba tronów, sztandarów i mieczów, bo nas nie czarują rozkosze przemijające.
— Nie czarują... — powtórzyła głosem przyciszonym, jakby przez sen, zapatrzona w księżyc — obce są naszym marzeniom cele i zabiegi tego świata.
— Mucyo! — odezwał się teraz Publiusz. — Tak nas bogowie strasznie upokorzyli, a ty... O Mucyo, ty nie jesteś Rzymianką.
Ona odwróciła się do niego i ująwszy jego ręce, mówiła:
— Przebacz, najdroższy! Serce moje nie może już ukochać waszej dumy. Zbyt głęboko zapadło w nie cierpienie całej ludzkości, żebym nie czuła jej okrucieństwa. Ale nie obawiaj się. Po raz wtóry nie postawię cię już między obowiązkiem a miłością. Dusza twoja nie pokryje się żałobą z mojej przyczyny.
Przytuliła głowę do jego piersi i szeptała:
— Nie słodycz piłeś z kielicha mojej miłości. Gorycz ci podałam i ból, przewyższający siły zwyczajnego śmiertelnika. Przebacz... Obowiązkiem moim usunąć się z twojej drogi, byś mógł do ostatnie-