Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na rzęsach, potem stoczyły się wolno, aby się zmieszać z krwią poległych.
Pod przebraniem lekarza ukrywała się Mucya Kornelia.
Włożywszy na siebie fałdzisty płaszcz uczonych szła śladami Publiusza, który połączył się w Jurarum z niedobitkami swojego legionu. On to rozpędził zeszłego roku pospołu z Windeksem luźne hufce barbarzyńców, gospodarujących po oderwaniu się od Serwiusza w prowincyach północnych, a kiedy oczyścił pas pograniczny, stawił się w obozie pod Windoboną, wezwany rozkazem cesarskim
Mucya, należąca do jego orszaku, spełniła, co obiecała.
Gdy się na polach bitew krwawa robota kończyła, zamykała powieki konającym, opatrywała rannych, trzeźwiła zemdlałych, bez względu na to, czy litości jej potrzebował barbarzyniec, czy obywatel rzymski.
Jej oko widziało od roku tyle nagiej nędzy lndzkiej, tyle poszarpanych ciał i kurczów przedśmiertnych, iż zaszło mgłą nieustającego smutku. Powoli spadały z jej duszy ostatnie złudzenia miłości, aż został tylko żal do człowieka za jego nienawiść i chciwość.
I dziś zamordowały znów te ślepe wiedźmy tysiące wojowników. Jutro, pojutrze, za lat dziesięć, sto, bez końca... powtórzy się to samo, jak dzieje się od początku historyi.
— Marzyciele... marzyciele... — płakało serce Mucyi. — Nie między ludźmi stanie tron promienny Królestwa Niebieskiego.