Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Oto jestem! Bierzcie mnie, przesłanwni senatorowie, wysłańcy boskiego imperatora!
Przed namiotem króla zaległa cisza. Naczelnicy spojrzeli po sobie bezradni, a Wadomar spuścił oczy na ziemię.
— Dlaczego mnie nie bierzecie? — mówił Serwiusz głosem ochrypłym z wewnętrznego wzruszenia. — Przygotowaliście już prawdopodobnie dla mnie klatkę w podziemiach wielkiego amfiteatru. Wy lubicie patrzeć na bezsilny gniew lwów spętanych.
— Będziesz zakładnikiem — mruknął Pizo, cofając się w krześle.
Przeraził go ten Germanin, którego imię pobudzało od kilku tygodni cały Rzym do gniewu niemocnego.
— Kłamiesz! — zawołał Serwiusz — jak kłamałeś od pierwszej chwili, odkąd otworzyłeś usta obłudne.
Senator rzymski drgnął. Podniósłszy głowę dumnie, wyrzekł:
— Mówisz do posła boskiego imperatora.
— Mówię do robaka, którego mogę zdeptać, jeśli taka będzie moja wola. Przychodzicie z przymierzem? Blady strach spłoszył was z miękkiego łoża. Dopuszczacie nas do prowincyi naddunajskich? Dlaczego nie uczyniliście tego przed dziesięciu laty, gdy książę Ballomarius korzył się przed wami, błagając o szczyptę ziemi dla swoich ubogich? Dlaczego odpowiedzieliście wówczas ogniem i mieczem? Ja wam powiem, dlaczego. Bo za dni dziesięć mogę stanąć przed bramami waszej złotej, wiecznej, świętej stolicy i puścić ją z dymem razem z waszy-