Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

plemion uboższych wylały na prowincye cesarskie, a zapanuje znów na jakiś czas spokój. Imperator poradzi sobie z ruchliwą hałastrą lepiej od pobratymców: wprzęże ją w jarzmo pracy regularnej i ostudzi jej krew gorącą.
Tak rozmyślali panowie markomańscy, znużeni długą i uciążliwą wyprawą, a Serwiusz, który widział skutek przebiegłej polityki rzymskiej, przygryzał dolną wargę. Dumny gmach, zbudowany przez niego, rozsypywał się w gruzy.
— Zaszczytną i pożądaną była mi zawsze przyjaźń boskiego imperatora — odezwał się teraz król Wadomar — i dlatego jestem mu wdzięczny, że obmyślił sam rozwiązanie pokojowe. Jeśli boski imperator przyjmie na swoją ziemię niezadowolonych narodu Markomanów i Kwadów, zawrzemy z nim chętnie przymierze zaczepne i odporne. Naczelnicy plemion, podległych mojemu berłu, dochowają wiary.
— Dochowamy, dochowamy! — wołano zewsząd.
Senator Pizo, szczupły, suchy, łysy, z głową jastrzębia, oskubaną z pierza, uśmiechnął się szydersko, porozumiawszy się wzrokiem z towarzyszami. Nie spodziewał się snadź tak szybkiego załatwienia sprawy. Wszakże jechał do zwycięzców.
Więc wydął pogardliwie wargę i rzekł:
— Na znak szczerości waszej przyjaźni prosi was boski imperator o wydanie w jego ręce byłego prefekta legionów, Serwiusza, by ten zdrajca nie stawał więcej między nami i wami.
Jeszcze król Wadomar nie zdążył odpowiedzieć, kiedy Serwiusz wystąpił z koła i zbliżywszy się do senatorów, zawołał: