Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/080

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dziś Marek Aureliusz znieważył, uczuł nagle wszystką krew w mózgu. Nie nauczył się dotąd obojętności wobec upokorzenia, a przykrości z tego powodu będą się mnożyły równomiernie z nadchodzącą starością.
Marek przebiegł w myśli jeszcze raz przeszłość i przyszłość, uprzytomnił sobie bezbarwne, bezradosne, szare i chłodne jutro, potem ziewnął i mruknął:
— Mam tego dosyć... Drzwi dla każdego otwarte... Tylko głupcy nie odchodzą, kiedy się nudzą.
Klasnął w dłonie.
— Niech mi łazienny przygotuje natychmiast ciepłą kąpiel ze wschodnich olejków — rozkazał, gdy wywoływacz stanął na progu. — Chór ateńskich śpiewaczek będzie w sali przyległej nucił pieśni wesołe.
— Czekaj! — wyrzekł, kiedy się niewolnik chciał oddalić.
Po dłuższym namyśle dodał:
— Rachmistrze stawią się niezwłocznie przedemną; dozorca niewolników rozbudzi moich gladyatorów i woźniców i przyprowadzi ich na dziedziniec, ale tylko moich. Służby Liwii Fabii nie chcę widzieć. Możesz odejść.
Wywoływacz znikł za kotarą, Marek zaś wziął ze stolika tabliczkę z kości słoniowej, pociągniętą woskiem, i pisał na niej złotym rylcem. Kiedy skończył, podniósł się z sofy, a zbliżywszy się do szaf, w których stały popiersia zmarłych Kwintyliów