Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/077

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Oto wrócił znów z jednej z owych uczt, których ubodzy zazdrościli bogaczom. Sycylijski kucharz zadowolił najwybredniejszych smakoszów, różnorakie wina lały się potokiem, stoły uginały się pod wspaniałą zastawą, tancerki i śpiewaczki oplatały biesiadników wieńcem uroczym, Lidya, hetera magnatów stolicy, siliła się na dowcip i swobodę.
Było wszystko, oprócz wesela.
Lucyusz Werus ziewał, Mucyusz milczał, reszta gości oglądała się ciągle na drzwi, jak gdyby ich za nie wypierało niechętne spojrzenie skąpego gospodarza.
A on, Marek, zwany dotąd wesołym pretorem?
On spożywał tyle razy te same smakołyki, widział te same tańce, słyszał te same śpiewy i dowcipy, iż nie zdawał sobie już nawet sprawy z uczucia, jakie go ogarniało. Nudził się, czy bawił? Ani się nie nudził, ani bawił. Uciechy stołu, dzbana i miłości były mu poprostu obojętne.
Znał na pamięć pomysły najlepszych kucharzów rzymskich, upijał się setki razy najwyższemi winami, ssał rozkosz miłości z ust najpiękniejszych zalotnic, od cesarzowej Faustyny począwszy, a skończywszy na Lidyi.
Starożytne nazwisko, znaczny majątek, młodość, uroda i wesołe usposobienie otworzyły przed nim narozcież bramy raju ziemskiego, pozwalając mu czerpać pełnemi garściami ze skarbca szczęścia człowieczego.
Czerpał, chwytał, brał z chciwością namiętnego temperamentu południowego, aż się pewnego po-