Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/073

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Lucyuszu! — odezwał się, kładąc rękę na zimnem czole brata.
— Nie chcę... puśćcie mnie... — mamrotał Lucyusz Werus. — Mama Junona stara, szpetna baba... pies by jej nie powąchał... wolę młode śmiertelniczki... Wasz Olimp podła buda egipska... sama w niej starzyzna...
— Lucyuszu! — mówił Marek Aureliusz, chwytając brata za ramiona. — Przebudź się! Barbarzyńcy pod Akwileą!
— Akwilea? — bełkotał Lucyusz Werus, otworzywszy błędne oczy. — Ohydna dziura... niema nawet porządnego cyrku.
— Przebudź się! — zawołał Marek Aureliusz — albo ci przytomność wróci okrzyk Markomanów, dobywających bram Rzymu.
— Markomanów?... Doskonali woźnice... wyborni szermierze...
Marek Aureliusz splótł ręce na łonie i spoglądał na brata wzrokiem, pełnym żalu i wyrzutu. Godnego wybrał sobie towarzysza.
— A wy — odezwał się po dłuższem milczeniu do lekarza i podkomorzego — moglibyście lepiej swojego pana pilnować. Za trzy dni podąży boski Lucyus Werus ze mną pod Akwileę. Gdyby z jego powodu nastąpiła zwłoka, przypomni wam więzienie mamertyńskie obowiązki waszej służby!
Rzuciwszy zaś w stronę fontanny spojrzenie pogardliwe, zawołał głosem, silniejszym niż zwykle:
— Ukrywasz się daremnie przed okiem mojem, Marku Kwintyliuszu. W żyłach twoich płynie krew twórców Rzymu, a zawstydzają cię wyzwoleńcy