Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/063

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

buchnął ku pałacom cesarskim bezkształtny krzyk osłupienia, trwogi i groźby.
Koń pretoryanina, spłoszony nagłą wrzawą, wspiął się na tylnych nogach rzucił się naprzód. Ale już zalały ulicę głowy ludzkie i podniesione ręce.
— Zabić tego kruka! — zawołał ktoś w pobliżu żołnierza.
— Niech zapłaci za tchórzostwo towarzyszów!
— Na ziemię z nim! Zdeptać go, jak nędznego robaka!
Motłoch, mszcząc się za przestrach, ściągnął pretoryanina z konia i pastwił się nad niewinnym.
Gdy się to działo przed pałacem, siedział Marek Aureliusz w swojej pracowni przy stole, pochylony nad stosem woskowanych tabliczek. Brał je kolejno — odczytywał — nakreślał rylcem kilka słów, a załatwiwszy sprawy bieżące, cofnął się w krześle i zapatrzył się przed siebie szklistym wzrokiem człowieka, dla którego otoczenie przestało istnieć.
Myśli jego pobiegły daleko, za Alpy, nad Dunaj, do ziemi, która budziła już kilka razy zazdrość wolnych Germanów. Mieszkał tam naród barbarzyński, od lat stu złączony z Rzymem, dostarczający legionom bitnego żołnierza, rolnictwu zaś cierpliwego robotnika. I Retowie i Norikowie byli niegdyś wrogami cesarstwa, lecz rozumna polityka imperatorów, gdy nie mogła ich zgnieść, uśmierzyła ich dobrocią, ustępstwami. Szkodliwi sąsiedzi stali się zrazu pożytecznymi sprzymierzeńcami, a następnie,