Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/055

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Odeprzyjcie nim barbarzyńców! — zawołał jakiś obdartus, cisnąwszy w stronę pretoryanów, którzy otaczali podkomorzego, garść prażonego bobu. — Od czego jesteście? Za co ubieramy was w pióropusze i złocone pancerze i karmimy, jakby dziki, tuczone na stół cesarski.
— Próżniaki, niedołęgi! — zahuczało wokoło.
— Tylko burdy umieją wyprawiać...
— I niepokoić wieczorami obywatelki...
— I gruchać na polu Marsowem w gajach mirtowych...
— I krzyczeć ciągle, że im się krzywda dzieje...
— Trutnie...
— Pasibrzuchy...
— Na plac boju z nimi! — ryknął motłoch. — Niech nie uszczuplają chleba ubogim... Tak go mało w Rzymie...
Z pod szyszaków pretoryanów strzeliły w stronę ludu spojrzenia pełne nienawiści, i kilka rąk dotknęło rękojeści mieczów. Ale przed pałacem cesarskim kłębił się tłum, a stołów strzegło tylko dwudziestu żołnierzy. Na pięściach rozniósłby ich plebs stolicy, rozwścieczony wiadomościami, które nadchodziły z prowincyj północnych, coraz dziwniejsze, groźniejsze.
Bo stała się rzecz tak niesłychnna, iż zatrwożyła najodważniejszych. Germanowie zalali równocześnie Windelicyę, Recyę, Noricum i Panonię, zburzyli ogniem i mieczem cały kraj po prawej stronie Dunaju, zamienili w perzynę wsie i miasta, uprowadzili krocie niewolnika, przeszli góry, nie-