Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/035

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Mury wytrzymają ich nacisk — rozważał. — Jeśli nie prowadzą z sobą maszyn oblężniczych, nie dopuszczę ich do obozu.
Ale oto rozstąpił się tłum barbarzyńców i z lasu wyszedł długi szereg wozów, strzeżonych przez konnicę. Tarany, wieże i domy na kółkach dostrzegł na nich Publiusz.
Wówczas pochylił głowę, przymknął powieki i modlił się gorąco do Marsa.
— Ukaraj tego zdrajcę! — prosił.
A tego, którego nazwał zdrajcą, witali właśnie Germanowie okrzykiem tak potężnym, iż powietrze zadrgało znów na kilka mil wokoło. Stał on na wzgórzu, otoczony naczelnikami rodów, cały zakuty w srebrne łuski. Orle skrzydła poruszały się na jego szyszaku, biały płaszcz powiewał na jego ramionach.
Kiedy się uciszyło, wskazał Serwiusz ręką na Obóz Batawów. Na znak ten odezwały się rogi i Jazygowie rzucili się pierwsi do Dunaju. Za nimi ciągnęli Kwadowie i Markomanowie, dalej jakieś ludy, nieznane Publiuszowi, wlokące za sobą na tratwach maszyny oblężnicze.
Przejście odbywało się równocześnie w tylu miejscach, że nie można było nawet myśleć o powstrzymaniu barbarzyńców. Sami Jazygowie wybiliby łuczników i procowników legionu do nogi. A brodami szły takie tłumy, że się woda w rzece podniosła.
Więcej ze zdumieniem, niż z trwogą, przypatrywało się wojsko rzymskie tej masie głów, które, widziane z góry, zdawały się wypełniać cały Dunaj.