Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/034

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Teraz snuli się z lasów piesi wojownicy, uzbrojeni w miecz, tarczę i włócznię. Olbrzymi wzrost, atletyczna budowa ciała i złociste włosy zdradzały ich pochodzenie. To nadciągali Germanowie, a szli w takim porządku, jak gdyby nie barbarzyńcy się zbliżali, lecz regularne wojsko rzymskie. Prowadzili ich byli legioniści. Publiusz poznał ich zdaleka po małych okrągłych tarczach i po lśniących napierśnikach. Nawet pióropuszów nie zdjęli z szyszaków.
Już dotarły pierwsze szeregi do lewego brzegu Dunaju, już wypełnił się cały pas pograniczny, jak go daleko najbystrzejsze oko mogło ogarnąć, głowami ludzkiemi i końskiemi, a las stękał ciągle pod stopami ukrytych jeszcze najeźdźców i wzdłuż stoków gór błyszczała bez przerwy nieprzejrzana ilość światełek.
Więc to mrowisko, które Publiusz widział przed sobą, a które przewyższało liczbą dziesięć razy jego legion, uszczuplony przez rokosz Serwiusza, było tylko drobną cząstką powodzi, co spadała na cesarstwo?...
Bo to nie zwykły najazd... To żywa powódź!... To idzie nareszcie na Rzym owa zemsta barbarzyńców, zapowiadana przez patryotów od lat stu... owa olbrzymia fala, która straszyła Publiusza w sennych widzeniach.
Zrozumiał on szybko, iż teraz już nie o boju zaczepnym myśleć należy, lecz o obronie.
— Cofnąć łuczników i procowników! Wszyscy na mury — niech się ołów topi, a wrząca woda niech kipi nieustannie w kotłach! — rozkazał.