Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/032

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jenny barbarzyńców. Zdawało się, że wszystkie drzewa skrzypią, wszystkie gałęzie szumią, że lasy ruszyły i zmierzają ku granicy rzymskiej. Groźna pieśń nadpływała zewsząd, płosząc mieszkańców kniei. Ogromne stada ptaków wirowały nad wierzchołkami odwiecznych dębów i sosen, nie wiedząc, w którą stronę uciekać. Orły i wrony, sępy i kraski, jastrzębie i sójki, drapieżnicy i śpiewacy leśni złączyli się w jednę gromadę, połączeni przestrachem. Z borów, najbliższych Dunajowi wypadły całe stada żubrów, łosiów, jeleni i bawołów i wskakiwały na oślep do wody pod strzały łuczników.
Publiusz spojrzał ku górom, na owe światełka, które mnożyły się z każdą chwilą, na las, coraz głośniejszy, potem skinął na najstarszego z chorążych i zapytał go szeptem:
— Czy rozumiesz, co się dzieje?
— Rozumiem — mruknął chorąży. — Takiego najazdu germańskiego jeszcze cesarstwo nie widziało.
— Pojedziesz natychmiast do Rzymu — nie będziesz oszczędzał ani koni, ani siebie — nie spoczniesz dopóty, dopóki nie staniesz przed prefektem pretoryanów i nie opowiesz mu, co oczy twoje widziały, a uszy słyszały. Szczęśliwej drogi!
— Nie spocznę, wodzu — wyrzekł chorąży i zbiegł szybko z wieży.
A wrzawa szła ku obozowi coraz głośniejsza i bliższa. Rozlała się tak szeroko wokoło, że wchłonęła w siebie wszystkie odgłosy dnia. Nawet Dunaj zdawał się milczeć.
Publiusz przechylił się przez baryerę, otaczają-