Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/020

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wrzawa bezładna, przesiąkła nienawiścią. Słyszał ją codziennie, ale nie zwracając na nią uwagi. Dziś drażniło go wszystko. Już od samego rana czuł w sobie niepokój, który przenosił go bezustannie z miejsca na miejsce. Zwiedził kilka warowni, popłynął na drugą stronę Dunaju, wrócił do obozu, chodził od bramy do bramy, zrzędził na setników, dostrzegał opieszałość w służbie tam, gdzie jej wcale nie było.
Znał on ten niepokój bardzo dobrze, poprzedzał bowiem zawsze w jego życiu wypadki ważniejsze.
Może już idą? Może zbliża się groźba Serwiusza, skradając się z ostrożnością drapieżnego zwierzęcia, zakryta górami.
Publiusz wytężył znów wzrok, ale jego siłę odparły ciemności nocy.
— Dlaczego te żaby tak wrzeszczą? — mruknął, zwracając się do żołnierza, jakby czekał na odpowiedź.
Zrozumiawszy niestosowność zapytania, spojrzał uważnie na legionistę i wyrzekł:
— Ty jesteś Rufiusz z czwartej kohorty?
— Ty wiesz, przesławny legacie — odparł żołnierz, który stał pod murem, wyprostowany, z oczami zwróconemi na wodza.
— Walczyłeś pod mojemi rozkazami w Dacyi. Pamiętam cię. Służyłeś dobrze boskiemu imperatorowi. Dlaczego nie widzę na twojej piersi znaków łaski naczelnego wodza?
Legionista wahał się przez chwilę, potem wyrzekł głosem cichym: