Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/017

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mion pobratymczych, albo rozbiegli się po lasach i polują.
Jednego tylko Publiusza nie zwiodło dziwne zachowanie się sąsiadów. Zdobywszy trybunat na kresach północnych, znał on bardzo dobrze zwyczaje Germanów. Wiedział z doświadczenia osobistego, że nie przekraczali oni Dunaju większemi gromadami nigdy na wiosnę i jesienią. Ponieważ nie posiadali dostatecznej ilości łodzi, przeto ciągnęli latem po opadnięciu wód brodami lub przesuwali się zimą po lodzie. Tylko drobniejsze hufce wpadały do cesarstwa w każdej porze roku, gotowe zawsze do śpiesznej ucieczki.
Im dłużej trwała cisza złowroga, tem gorliwiej czuwał Publiusz nad bezpieczeństwem prowincyi, powierzonych jego opiece. Objeżdżał ciągle warownie, rozrzucone wzdłuż granicy, odbywał przeglądy wojska, kazał pozrywać mosty i pilnować dniem i nocą wszystkich brodów.
Wszakże za temi lasami i górami, które milczały tak uporczywie, jak gdyby wszelkie życie w nich zastygło, rozkazywał Serwiusz. Były prefekt rzymski nie poprowadzi na legiony bezładnych tłumów, wie bowiem z góry, że nieokiełznana odwaga ulegnie ostatecznie zawsze rozważnej sztuce wojennej. On przygotowuje się do wyprawy z sumiennością przezornego wodza. Nie łupu pożąda jego zuchwalstwo, lecz zwycięztwa.
Bo trzeba być zuchwałym, żeby się chcieć zmierzyć z potęgą Romy. Najsilniejsi padali u jej stóp, porażeni jej piorunami. Nawet ciężko chory lew bywa jeszcze groźniejszym od zdrowego jelenia.