Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/005

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wie zaspane oczy; lecz gdy się dowiedzieli, że panowie obwołali wczoraj księcia wojewodą, książę zaś ogłosił natychmiast stan wojenny, zrywali się bez oporu na równe nogi i śpieszyli pod swoje znaki.
Nie odrazu znalazl towarzysz towarzysza, jeździec konia, pieszy — tarczę i włócznię. Rozrzuceni bez porządku na dziedzińcu, szukali wojownicy swoich panów. Jeden wpadał na drugiego, silniejsi przepychali się przez tłum, nie szczędząc klątw i kułaków.
Z uśmiechem lekceważenia przypatrywali się byli legioniści rzymscy tej bieganinie. Oni, chociaż stali obozem nie w obrębie murów dworca, lecz w dolinie, która się rozciągała u stóp góry, czekali już w szyku bojowym na dalsze rozkazy. Krótka komenda, rzucona przez setników, wystarczała, by każdy zajął swoje miejsce.
Nareszcie ustały nawoływania i klątwy; wrzawa milkła — drużyny skupiły się naokoło swoich naczelników.
Właśnie wychodził Serwiusz z domu. Miał pod długim płaszczem germańskim, sięgającym aż do kostek, zbroję z łusk srebrnych, a na głowie po obu stronach szyszaka orle skrzydła, rozwinięte jak do lotu.
Tysiące oczu zwróciło się na jego postać wyniosłą i szmer uwielbienia powiał nad szeregami.
— Witajcie, towarzysze! — zawołał, dosiadłszy konia.
Okrzyk, podobny do szumu zrywającej się nad lasem burzy, odpowiedział na jego pozdrowienie.