Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom III.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

o Fabiuszu. Nawet przez chwilę nie ulitowało się serce jego nad straszliwem położeniem nędznika, torturowanego przed skonaniem długim strachem śmiertelnym. I poborca, gdyby go był w moc swoją dostał, nie byłby go oszczędzał. Świat pogański nazywał miłosierdzie słabością.
Cisza spoczynku zalegała już dziedziniec, kiedy oddział Hermana stanął przed dworcem Radboda. W drewnianych szopach, ustawionych wzdłuż murów, leżeli wojownicy pokotem, obojętni na chłód nocny. Przy jednem tylko z dogasających ognisk czuwało jeszcze trzech Markomanów, pochylonych głowami ku sobie.
Coś bardzo ważnego zajęło całą ich uwagę, bo nie odwrócili się nawet, kiedy się Serwiusz do nich zbliżył.
Grali w kości.
— Mam dosyć — mówił jeden z nich, nizki, wątłej budowy towarzysz z drużyny Willibalda. — Jeżeli nie przestaniecie, zabiorę wam nawet wolność, Szczęście mnie dziś umiłowało.
— Graj dalej! — mruknął głosem ochrypłym ze wzruszenia ogromny drab z barkami gladyatora. — Cóż cię moja wolność obchodzi?
— Byłoby mi przykro dotknąć stopą twojej głowy — wyrzekł szczęśliwy gracz. — Wzrośliśmy w tej samej osadzie.
— Jeżeli taka będzie wola bogów, to dotkniesz stopą mojej głowy i włożysz mi na szyję postronek — odparł olbrzym i rzucił na pień, służący za stół, drobną monetę srebrną.
Zawirowały kości... Trzy pary rozgorączkowa-