Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom III.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Pojechali do świętego gaju, wodzu — odparł żołnierz.
Rozłożeni naokoło ognisk, grali Germanowie w kości.
Byli to wolni towarzysze udzielnych panów, z którymi przybyli na wiec, do stolicy naczelnika plemienia. Żaden z nich nie odłożył broni, a wszyscy pili bezustannie, jak gdyby ich żołądki miały rozmiary beczki.
Serwiuszowi, przywykłemu do karności legionów, nie podobało się to opilstwo, przeplatane ciągłemi kłótniami. Co chwila podnosił się gdzieś wpośród graczów gniewny głos. Wszczynały się bójki, rozlegały klątwy.
Wodza regularnego wojska gorszyła ta niesforność, ale książę germański zmuszał się do pobłażliwości, wiedział bowiem, że naraziłby się swoim ziomkom, gdyby im odmówił piwa, kości i prawa noszenia broni w obrębie murów domu. Jeszcze go nie obwołali wojewodą.
Dziedziniec rozbrzmiewał już od tygodnia wrzawą głosów pijanych.
Wezwani na naradę panowie markomańscy ściągali z drużynami swojemi kolejno, nie troszcząc się o to, czy zdążą na dzień oznaczony. Temu przeszkodziło polowanie, owego wstrzymała biesiada, trzeci rozstrzygał właśnie krwawy spór z wrogiem osobistym. Nikt się nie śpieszył. Germanin zbierał się do drogi wówczas, kiedy mu z tem było wygodnie.
I znów budziły się w duszy byłego prefekta legionów te same wątpliwości, które go w Rzymie