Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom III.djvu/051

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nędzą — prosił. — Ulituj się nademną, albowiem jestem bardzo nieszczęśliwy. Czy nie czujesz, że wyrywasz mi z piersi to serce, które powinnaś kochać?
— Na krzyżu mnie rozpinasz, Publiuszu... zostaw mnie, nie męcz...
Publiusz ukrył twarz w dłoniach i milczał.
Po pewnym czasie wyrzekł głosem, w którym drżały łzy powstrzymywane:
— Obyś w chwili ostatniej nie żałowała okrucieństwa tej godziny.
Podniósł ręce nad Mucyą, błogosławiąc ją, i opuścił więzienie.
Daremnie ranił na ulicy motłoch jego twarz zuchwałemi spojrzeniami, usiłując wtargnąć do tajników jego duszy. Zazdrość nędzarzów czatowała bez skutku na boleść możnego pana, aby się nią zabawić.
— Miejsce dla przesławnego pretora! — zawołali liktorowie i Publiusz odszedł w stronę rynku tak spokojny, jak gdyby wychodził z domu po nocy dobrze przespanej. I znów nie drgnął na jego twarzy ani jeden muskuł. Tylko w oczach, zakrytych dla ciekawych zmrużonemi powiekami, tlił żar wewnętrznej gorączki.
Postępował wolno, z podniesioną głową, ulicą Świętą, zmierzając w stronę amfiteatru. Już minął mównicę Juliów, kiedy mu drogę zaszedł prefekt miasta.
— Byłeś u niej? — zapytał naczelnik Rzymu.
— Nie przekonałem jej — odpowiedział Publiusz.