Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom II.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Oddział po oddziale wychodził przed oblicze panów świata, świetny, błyszczący, i gasł w ich oczach. Gdzie przed chwilą powiewały na srebrnych szyszakach strusie pióra i lśniły zbroje złociste, tam tarzały się w kałużach krwi drgające, poszarpane ciała.
A publiczność nie nużyła się widokiem cierpienia i śmierci. Z równem zawsze zajęciem śledziła przebieg walki, biorąc w niej udział coraz żywszy. Wrzawa rosła w miarę mnożących się trupów.
Publiusz siedział ciągle z głową pochyloną, patrząc przed siebie. Czasem tylko, gdy zachwyt widzów dochodził do wybuchu ogłuszającego, obrzucał amfiteatr szybkiem spojrzeniem, w którem tliły błyski pogardy.
I on nie litował się nad gladyatorami. Był zanadto arystokratą rzymskim, aby go rozpacz niewolnika lub wyzwoleńca mogła roztkliwić, a zanadto żołnierzem, iżby uszanował dzielność człowieka uzbrojonego, który ginie dobrowolnie dla zabawy motłochu. Gdyby go los oddał na polu bitwy w ręce wroga, nie pozwoliłby zrobić z siebie płatnego histryona. Alboby się zabił, albo, zawleczony na arenę, rzuciłby się na podłych gapiów i zemściłby się straszliwie za poniewierkę. Niech giną, kiedy nie umieją zejść z tego świata z godnością...
Nie okrutna dola gladyatorów zapalała w jego oczach błyski pogardy! Gniewały go okrzyki publiczności, udającej — z po za ochronnego muru baryer — bohatera.
On, trybun legionów, wilk obozowy, znał bardzo dobrze zwyrodnione dzieci stolicy. Męczyła ich