Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom II.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

go zganić, kazał mu Marek Aureliusz stanąć przed swojem obliczem.
Zakipiała w nim krew potomka królów albańskich, krew rodu, z którym się Antoninowie nie mogli mierzyć ani szeregiem przodków, ani zasługami, chociaż ich purpura cesarska zdobiła. Nowym człowiekiem był Marek Aureliusz w porównaniu z nim, Kwintyliem.
Ale i on umiał rozkazywać twarzy, chociaż z powodów innych. Karny żołnierz wiedział, że stoi przed naczelnym wodzem, któremu należy się posłuszeńswo dopóty, dopóki jego obraz błyszczy na sztandarach legionów.
Marek Aureliusz mówił dalej:
— Nie przeczę, że sposób twój działa szybciej i w pewnych razach skuteczniej, ale i rozumne, dobre słowo bywa czasem mieczem. Przelana niepotrzebnie krew głodnych i nieszczęśliwych nie raduje bogów, którzy rozrzucili na ziemi dary swoje dla wszystkich ludzi. Lepiej zabliźniać rany, aniżeli je zadawać; lepiej nakarmić ubogiego, aniżeli pastwić się nad jego nędzą.
Było to zawiele dla Publiusza. On, ten schorowany marzyciel, chciał uczyć jego, który się wychował w obozie, niepokojony ciągłemi buntami rozprzęgających się legionów, poskramiania samowoli i niesforności motłochu.
— Są tylko trzy siły — wyrzekł — które trzymają na obroży nizkie namiętności gminu wielkich miast: wiara, praca i groza. Pierwsza opuściła już dawno Rzym, przeniósłszy się na prowincye; drugą brzydzi się motłoch stolicy, zepsuty hojnością ceza-