Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom II.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

a z ust, rozchylonych lekko, sączyła się gorycz. W gęstych, kędzierzawych włosach, spadających w nieładzie na wysokie, sklepione czoło myśliciela, i w brodzie rozrzuconej, nie utrzymywanej starannie, świeciło mnóstwo srebrnych nitek.
Na widok tego męża pochylił Publiusz głowę, okrywała go bowiem purpurowa toga imperatora, z pod której wyglądał zwykły, ciemny płaszcz filozofa.
Zarzucił ją widocznie cesarz sam, pośpiesznie, bez pomocy służby, aby uczynić zadość obyczajowi, który nakazywał każdemu wolnemu Rzymianinowi przyjmować gościa w todze, fałdy jej bowiem nie układały się w rysunek artystyczny.
— Witaj, przesławny trybunie — odezwał się Marek Aureliusz głosem cichym, słabym, jakby zmęczonym.
— Bądź pozdrowiony, boski imperatorze — odpowiedział Publiusz.
Marek Aureliusz zbliżył się do Publiusza i dotknął ustami jego twarzy. Oddawszy mu pocałunek, który należał się od imperatora starodawnym zwyczajem wszystkim członkom stanu senatorskiego, wszedł po stopniach podwyższenia i spoczął na tronie.
— Proszę — wyrzekł, wskazując gościowi ręką jedno z krzeseł.
Kiedy Publiusz usiadł, zaczął:
— Kazałem cię prosić, trybunie, by ci podziękować za pomoc dzisiejszą, nie miałeś bowiem obowiązku narażać się na gniew motłochu.
— Każdy Rzymianin ma obowiązek bronić ojczyzny w chwili ciężkiej, zwłaszcza gdy ci, którym