Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom II.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzeń społecznych szydzą, marzą o zburzeniu podwalin, na których stanęła wieczna, święta Roma. Garstka ciemnych nędzarzy opiera się z uporem głupców wszystkiemu, co rozumni i oświeceni wielu wieków uznali za dobre i pożyteczne. Motłoch, zazdroszczący posiadającym wygodniejszych warunków bytu, wymyślił sobie jakiegoś boga, który obiecuje ozłocić jego łachmany na świecie innym. To wrogowie państwa, obecnego porządku i sławy Rzymu! Przesąd ich wylągł się w podłych głowach niewolników i w zawistnych sercach zwyciężonych. Trzeba ich wytępić, wypalić ogniem, jak zaraźliwy wrzód, żeby się nie rozleli po całem ciele cesarstwa!
Nigdy jeszcze nie widziała Mucya na twarzy Publiusza tyle nieubłaganej zaciekłości. Nawet wtedy, kiedy podnosił miecz przeciw tłumom, nie tryskała z jego oczu taka nienawiść.
Zasmucił ją ten niespodziewany gniew, chociaż słowa trybuna nie były dla niej nowiną. Powtarzali je wszyscy nieprzyjaciele chrześciaństwa, wszyscy zwolennicy istniejącego porządku społecznego. I ona wierzyła jeszcze niedawno tak samo.
— Proś mnie o inny dowód miłości, Mucyo — wyrzekł Publiusz głosem ochrypłym z głębokiego wzburzenia.
A kiedy Mucya milczała, mówił dalej:
— Milczenie twoje przypomina mi daną obietnicę; rozumiem... Kwintyliusz nie może cofnąć słowa.
Po krótkiem wahaniu dodał.
— Twoja niewolnica wróci do ciebie nietknięta.
— Wdzięczna modlitwa tej biednej dziewczyny,